Wyprawy KTR Sigma trochę dalej od domu

Zdobywanie "Roztocza" - plenerowy wyjazd klubowiczów Sigmy i jego sympatyków w ilości 11 osób pod komandorią Wiesi Kil

28.04.2012 (sobota) przejazd pociągiem wraz z rowerami z Poznania do Łańcuta 720 kilometrów. Co podczas podróży denerwuje wszystkich pasażerów. Potwornie zaniedbane pobocza - zarośnięte, zabłocone, zaśmiecone. Budynki i place w pobliżu torów jak po wojnie - bałagan i dewastacja. Przechylające się zmurszałe płoty i odczucie żenady. Nie tylko Polacy podróżują koleją, ale także obcokrajowcy i pierwsza myśl - dzika Azja i strach - co można zobaczyć dalej. Sama podróż przebiegła spokojnie i dosyć komfortowo. Przybycie już w ciemnościach i zakwaterowanie w domu przeznaczonym na agroturystykę - warunki bardzo dobre i lulu po 12 godzinnej jeździe

Łańcut - 29.04.2012 (niedziela) - zwiedzanie zamku Potockich - znanym wszystkim z filmu "Trędowata". Obiekt imponujący otoczony ogrodem włoskim, różanym, bylinowym i parkiem. Słynna powozownia znana nie tylko w Polsce posiada wspaniałą kolekcję powozów wszelakiej maści. Z Łańcuta jadąc niespiesznie - upał do 30 C który dawał nieźle popalić w sensie dosłownym, dojechaliśmy do Leżajska . Zobaczyliśmy bardzo zadbane miasto rozpropagowane przez piwo. Czas na zwiedzanie i turystyczny posiłek, suchy chleb, pęto kiełbasy oraz wypijane litry wody. Po następnych kilometrach dotarliśmy do Jarosławia. Odnowiona starówka z centralnie umieszczonym ratuszem zakończonym wieżą okoloną misternie wykutymi opłotkami z żelaza. Naprawdę fajny widok i architektoniczna perełka. Tam już normalny posiłek i piwo - oczywiście Leżajsk - czysty nektar. Przenocowaliśmy w klasztorze Benedyktyńskim - można o tym miejscu dowiedzieć się wszystkiego czy to z przewodników czy to z internetu. Wspomnę tylko o zachowaniu się niektórych osób. Warunki jakie załatwiła Wiesia były skromne i dostęp schodami do pomieszczeń znajdujących się na piętrze bardzo wąski w kształcie ślimaka. Koszt 30 złotych. Na parterze dużo lepsze warunki ale już za 45 złotych. Marudzenie kilku pseudo turystów powodujących złą krew (tylko mężczyźni), dlaczego Wiesia nie wybrała tej droższej opcji - mnie doprowadza do szewskiej pasji. Wystarczyło aby taki delikwent dopłacił księdzu który nas obsługiwał 15 złotych i po sprawie - niestety - błąd w myśleniu. Ten cholerny i uciążliwy maruda nigdy na to nie wpadnie a poza tym żal mu tych 15 złotych. Dystans 88 kilometrów

Jarosław - 30.04.2012 (poniedziałek) Upał - na szosie patelnia a Dyrekcja miała tego dnia w zanadrzu dużo niespodzianek - oczywiście same przykre. Jadąc cały czas pod górę dotarliśmy do drewnianego kościółka w Chłopicach - położony jest na leśnej polanie, ok. 9 kilometrów od Jarosławia. To tutaj w średniowieczu grecki kupiec zdążający na jarmark w Jarosławiu zawitał w pogoni za uciekającymi mu końmi. I tu doznał niezwykłego zdarzenia. Na jednym z drzew objawiła mu się podobno Madonna i kazała wybudować kaplicę. To tutaj jest pochowany Hrabia Władysław Koziebrocki jeden z prezesów Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego protoplasty PTTK. Jadąc dalej przez Rokietnicę grzbietami wzniesień oglądaliśmy piękne krajobrazy po prawej i lewej stronie. Następnie dotarliśmy do Żurawicy gdzie zwiedziliśmy Fort XII Werner świetnie zachowany. Oprowadził nas pracownik tej placówki opowiedział nam historię fortu dodając różne ciekawostki nie opisane w żadnym podręczniku. Dojechaliśmy do Przemyśla i tam zatrzymaliśmy się w schronisku PTTK na podzamczu w centrum miasta na całe dwa dni. Warunki dobre - pokoje czteroosobowe z piętrowymi łóżkami. Po kąpieli poszukaliśmy zaproponowaną restaurację i trochę poszaleliśmy z jedzeniem i gaszącym radykalnie pragnienie Leżajskiem. Dystans 47 kilometrów

Przemyśl - 01.05.2012 (wtorek) Z Przemyśla kopnęliśmy się do Krasiczyna i widząc miny dyrekcji mogłoby być tylko pod górkę. Skąd u naszych szefów tyle radości z pokonywania trudnych tras. Mało że upał, górki, to jeszcze prawie kilometr brodziliśmy wzdłuż Sanu - świetnie tą sytuację pokazuje zdjęcie, jak my taplamy siebie i rowery w błocie i wodzie. Tu jednak pomimo trudności chylę czoła - wszystko rekompensują piękne widoki i wyjątkowo wartki nurt rzeki niosący na sobie kajakarzy i pontonowców. Tak dotarliśmy do zamku odnowionego w 100%. Nieczęsto można zobaczyć tak wspaniale utrzymany majątek. Wokoło angielski ogród, południowoamerykańskie potężne drzewa, mosty, kaskady - widoki jakich mało. Od tego miejsca zaczął się prawdziwy survival - dojazd do cerkwi w Kruhelu Wielkim to pionowy podjazd szosą, później drogą kamienistą - wierni gdy tam dotarli mieli automatyczne rozgrzeszenie z wszystkich grzechów - moja wersja sposobu na grzeszników. Następnie zjazd i znowu wdrapywanie się do fortu VI Helicha - umieszczonej z tytułu obrony na samym szczycie. Zjazd do przełęczy i ponownie musieliśmy zdobyć górę już ostatnią i ze szczytu piękna panorama Przemyśla. Zjazd i zakończenie na ławce w towarzystwie Szwejka w centralnym punkcie miasta. Kąpiel i spotkanie na obiedzie w tej samej już sprawdzonej restauracji. Dystans 48 kilometrów.

Przemyśl - 02.05.2012 (środa) Miny dyrekcji minorowe - wiedzieli że trasa Przemyśl - Lubaczów będzie łatwa bez wzniesień i ogólnie przewidywana nuda. Minęliśmy Oleszyce, pierwszy postój w Bolestraszycach i zwiedzanie arboretum. Jazda łatwa, przyjemna i nawet upał nie przeszkadzał. I tak sobie jechaliśmy całe 78 kilometrów i jechaliśmy i dojechaliśmy do Lubaczowa. Warunki doskonałe - wszystko na miejscu i posiłki i spanie.

Lubaczów - 03.05.2012 (czwartek) Patrząc na Dyrekcję mogło być różnie - ale po kolei. Z Lubaczowa popędziliśmy do Radruża i pokonując dosyć łatwe wzniesienie dotarliśmy do cerkwi prowadzonej przez energiczną starszą Panią. Pracuje tam jako przewodnik, stróż, sprzątaczka - wszystko w jednym. Machnęła ręką na opłaty związane ze zwiedzaniem, pokrótce opowiedziała dzieje odbudowy tej zabytkowej świątyni i grzecznie nas wywaliła, mówiąc że zupa jej stygnie. W sumie jechaliśmy różnymi drogami i był to szlak cerkwi. Następna świątynia w Nowym Brusnie niestety jest w stanie agonalnym gdzie grozi jej zawalenie a renowacja nie ma sensu bo drzewo jest całe przeżarte i zmurszałe. Inny widok przykuł naszą uwagę. Stojący bocian na obciętym konarze drapiąc się pazurem po głowie, robił wrażenie , że ma ochotę gwizdnąć koło od wozu stojącego opodal jako początek założenia gniazda a chłop przeczuwając niecne zamiary tego ptaka - zabezpieczył je owijając w różne szmaty (kapitalny montaż zdjęciowy). Upał mocno zelżał a na niebie pojawiły się burzowe chmury. Dojechaliśmy do Tomaszowa Lubelskiego i z rozpędu minęliśmy zakręt prowadzący do OSIRU w którym mieliśmy zaklepany nocleg. Po korekcie trasy przy coraz potężniej mruczącym niebie dojechaliśmy na miejsce i zdążyliśmy zabezpieczyć siebie i rowery przed nawałnicą. Pokonaliśmy 83 kilometrów.

Tomaszów Lubelski - 04.05.2012 (piątek) Rano po rozmowie z napotkanym burmistrzem Tomaszowa zostaliśmy skierowani do Urzędu Miasta i tam otrzymaliśmy różne gadżety, czapki, mapy. Sakwy po każdych takich odwiedzinach puchły i robiły się naprawdę ciężkie. Jadąc do Zwierzyńca po drodze zahaczyliśmy o zagrodę Guciów i skusiliśmy się na regionalne posiłki. Wspominając o napitkach zostaliśmy poczęstowani gratis "wilgocią wąwozu" (ichniejszy niezły bimber) oczywiście w aptekarskich ilościach. Trasa łatwa i przyjemna, pogoda typowo na rower i tylko smutne twarze dyrekcji - czysta nuda. Dotarliśmy na miejsce - warunki pomimo piętrowych łóżek zupełnie dobre i znowu udana ucieczka od rzęsistego deszczu. Wiesia pamiętająca każdy szczegół dotyczący klubu przygotowała pomysłowy tort na bazie czekoladowych ciastek z wbitymi w nie dziesięcioma świeczkami które uświetniły dziesięciolecie założenia Sigmy. Strzeliły szampany i celebra została dokonana. Dystans 45 kilometrów.

Zwierzyniec - 05.05.2012 (sobota) niestety wszystko co dobre, musi się skończyć. Ostatni dojazd ze Zwierzyńca do Zamościa to lekka w porównaniu z poprzednimi przejażdżka, a Dyrekcja zmanierowana łatwością trasy zapomniała załatwić z najwyższymi pogodę na ten ostatni dzień. Przymusowa fotka z chrząszczem w słynnym Szczebrzeszynie i lekkie załamanie pogody. Podczas jazdy zaczęło kropić a przed samym Zamościem spadł rzęsisty deszcz. I tak poubierani w peleryny dojechaliśmy na sam rynek pięknie odnowionej starówki. Jeszcze kilka lat ten gród był w fatalnym stanie a obecnie może pretendować do najpiękniejszych miast polskich. Aż serce rośnie widząc takie korzystne zmiany. Dystans 48 kilometrów I czas na finał - w wykonaniu usług PKP to raczej horror.

Epilog - ze stacji Zamość odjechaliśmy eleganckim szynobusem tylko przez 10 minut do następnej stacji. Załadunek i wyładunek rowerów bez problemu ze względu na małą ilość pasażerów. Schody zaczęły się w Zawadzie Podjechał następny elegancki szynobus i oprócz naszych 10 rowerów doszło kilka obcych i duża ilość jadących. Dramat jak w filmach Hitchcocka zwiększał się po każdej następnej stacji do Lublina. Było ich kilkanaście i na każdym przystanku wiele osób z potężnymi walizkami wpychało się do nadmiernie zatłoczonego wagonu. Stwierdziłem że jeśli wszyscy chętni wejdą i nikt nie zostanie na peronie to szynobus jest z gumy. On był z gumy - wszyscy weszli, marudzili ale szczęśliwie dotarliśmy do samego Lublina. W Lublina do Warszawy dojazd wyjątkowo bezkolizyjny i wygodny. W Warszawie podjechał pociąg bez wagonu rowerowego - o czym byliśmy poinformowani - PKP sprzedaje bilety wraz z rowerami bez żenady i na tym kończy się ich odpowiedzialność. Załadowaliśmy rowery do przedziałów, kilka zostało umocowane w przejściu a dwa znalazły się na korytarzu. Kontrola biletów na szczęście blisko Poznania i polecenie głupiej i bezczelnej konduktorki wywalenia wszystkich rowerów na korytarz - paraliż murowany. Część nie posłuchała i dobrze bo komunikacja chociażby do ubikacji podła bo podła, ale była. Odetchnęliśmy dopiero w samym Poznaniu. Lekki deszczyk i szczęśliwy powrót wszystkich do domu. Dzięki komandorze. Do następnego razu. Zapraszamy do galerii.

©Globtrower